Rok do Brexitu, czyli wiemy, że nic nie wiemy

Jeżeli nie nastąpi nic niespodziewanego, to równo za rok, 29 marca 2019 roku, Zjednoczone Królestwo formalnie przestanie być członkiem Unii Europejskiej.

Choć negocjacje cały czas trwają i trudno dziś rozstrzygać, jak dokładnie będzie wyglądać „życie po Brexicie”, postaram się pokrótce podsumować aktualny stan wiedzy, czy raczej przewidywań, dotyczących kwestii dla nas – Polaków mieszkających na Wyspach – najistotniejszych.

Zakładam, oczywiście, że Wielka Brytania (będę używał terminów Zjednoczone Królestwo, UK oraz Wielka Brytania jako równoważnych) rzeczywiście przestanie być członkiem UE, co – wbrew pozorom – nie jest całkowicie pewne. Jest to jednak obecnie na tyle prawdopodobne, aby nie zajmować się tutaj analizą scenariuszy, które mogą doprowadzić do tego, że Brexit ostatecznie nie nastąpi.

Na wstępie warto jednak przypomnieć, że:
a) referendum w sprawie Brexitu nie było prawnie wiążące, chociaż zostało jako takie przedstawione w trakcie kampanii referendalnej, a główne partie polityczne wraz z rządem uznały jego wynik za wiążący,
b) ostateczny kształt umowy między UK a UE, dotyczącej wzajemnych relacji po Brexicie, podlega zatwierdzeniu przez brytyjski parlament, a także parlamenty krajów członkowskich Unii, co może dodatkowo skomplikować sprawę, zwłaszcza w przypadku Irlandii (kwestia granicy z Irlandią Północną) oraz Hiszpanii (kwestia Gibraltaru),
c) ostatnio coraz wyraźniej słychać głosy tych brytyjskich polityków, którzy opowiadają się za rozpisaniem kolejnego (czy tym razem wiążącego?) referendum, kiedy będzie już wiadomo, na jakich warunkach Wielka Brytania będzie miała opuścić UE, tak aby Brytyjczycy mogli podjąć decyzję w pełni świadomi konsekwencji swojej decyzji.

Geneza Brexitu, czyli szukanie winnych

Jednym z powodów, dla których Brytyjczycy głosowali za opuszczeniem Unii Europejskiej, był fakt, że Polacy oraz inni imigranci z UE stali się wygodnym kozłem ofiarnym, obarczonym winą za pogarszające się warunki ekonomiczne i socjalne.

Mimo niewątpliwych korzyści dla brytyjskiej gospodarki z napływu taniej (nie oszukujmy się) siły roboczej, „zwykli” Brytyjczycy zauważyli głównie konsekwencje negatywne, czyli że trudniej znaleźć pracę (zwłaszcza nie wymagającą specjalnych kwalifikacji), a jeszcze trudniej wywalczyć podwyżkę.

Jest też faktem, że przyjazd w relatywnie krótkim czasie setek tysięcy, czy nawet milionów imigrantów (od 2004 r. do dziś z tzw. „nowych” krajów UE przyjechało do UK ponad 2 miliony osób) nieuchronnie spowodował wzrost zapotrzebowania na miejsca w szkołach, czy np. wydłużenie czasu oczekiwania na wizytę u lekarza.

Wydaje się logiczne, że w przypadku, kiedy populacja kraju rośnie, należało inwestować w infrastrukturę oraz usługi (np. w szkoły i nauczycieli, szpitale i personel medyczny), zwłaszcza, że imigranci też płacą podatki oraz – wbrew stereotypom – nawet, jeśli pobierają zasiłki, wpłacają do budżetu więcej, niż z niego otrzymują (przynajmniej, jeśli mówimy o imigrantach z UE). Zupełnie tak samo byłoby przecież, gdyby nagle populacja Wielkiej Brytanii zaczęła wzrastać z jakiegokolwiek innego powodu.